wtorek, 7 listopada 2017

"Eddie zwany Orłem" - kolejna recenzja

Źródło grafiki: www.filmmusic

Mamy przed Wami kolejną odsłonę filmową "Lekcji w kinie". Umieszczamy  następną recenzję filmu "Eddie zwany Orłem". Sami dokonajcie oceny! Miłej lektury!

„Eddie zwany Orłem”
reżyseria Dexter Fletcher (2016)

Najbardziej urzekające filmy sportowe to takie, których tematem przewodnim jest motto od zera do bohatera. Zazwyczaj w tego typu opowieściach jest osoba z góry skazana na porażkę, której nikt nie daje nawet cienia nadziei na sukces. Na szczęście życie często pisze najlepsze, i niejednokrotnie niewiarygodne historie; stąd nietrudno uwierzyć, iż nieznany nikomu śmiałek jest w stanie osiągnąć sportowe szczyty. Eddie zwany Orłem to sympatyczna, familijna produkcja, która raczej nie zaskoczy wytrawnego widza. Aczkolwiek jak mawiają mądre głowy, to nie cel wędrówki się liczy, lecz jej przebieg. 
Eddie Edwards (Taron Egerton) od zawsze był uparty. Chłopak od wczesnych lat marzył o występie na olimpiadzie w barwach Wielkiej Brytanii. Niestety, natura poskąpiła Eddiemu talentu i sokolego wzroku i musiał skakać w okularach, co było bardzo niekomfortowe, a jak na tamte czasy wyjątkowo drogie do skorygowania. Tam, gdzie brak umiejętności, pomagają jednak upór i motywacja. Pomimo wydalenia z oficjalnej kadry kraju i wiecznych sprzeciwów ojca, młody zapaleniec odnajduje lukę prawną dającą mu szansę na udział w sportowych igrzyskach. Kruczek jest tylko jeden - Edwards musi w trybie ekspresowym opanować sztukę skoków narciarskich. W tym celu udaje się do obozu treningowego zlokalizowanego w Niemczech. Ambitny chłopak zwraca na siebie uwagę Bronsona Pearyego (Hugh Jackman), niegdyś świetnego sportowca o niewykorzystanym potencjale. Z pomocą mężczyzny Eddie ma szansę poprawić swoje wyniki na skoczni i zdobyć upragnioną kwalifikację. Konstrukcja filmu opiera się na dwóch aktorach, którzy podeszli do sprawy zawodowo. Reżyser świetnie oddał grymasy Eddiego. Specyficzne miny, które robi Edwards, z miejsca zaskarbiają bohaterowi sympatię widzów. Warsztatowo równie dobrze sprawdza się Hugh Wolverine Jackman w roli byłego czarnego konia skoków narciarskich, który dał się pokonać prozie życia. Bardzo przyjemnie obserwuje się poszczególne etapy treningów, podczas których nietypowy team ćwiczy na piłkach czy na improwizowanym torze przeszkód. Pewnikiem gdyby nie obecność Egertona i Jackmana, film utraciłby sporo ze swego uroku.
Siła prostej i uroczej historii tkwi w determinacji młodzieńca, który stawić musi czoła piętrzącym się problemom. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, Eddie porywa się z motyką na słońce. Jak bowiem inaczej można nazwać iście samobójcze próby skoków z niemalże zerowym bagażem doświadczeń? Gdy Edwards wpada w stagnację, splot wypadków krzyżuje jego drogi z Bronsonem. Rozwój specyficznej więzi między chłopakiem pozbawionym talentu a mężczyzną, który swój talent zmarnował, to sól opowieści. Zgodnie z prawidłami kina, początkowa niechęć przeradza się stopniowo w przyjaźń. Relacja na linii mistrz - uczeń pełna jest jednak wyboistych ścieżek, które pokonać muszą bohaterowie. Ku uciesze publiczności, Peary nie rozstaje się z piersióweczką, co rusz pociągając łyka dla smaku. Słabość do alkoholu nie raz wpędza w kłopoty zarówno Bronsona, jak i Eddiego. 
W telegraficznym skrócie: sympatyczna, choć przewidywalna, historia daleko odchodząca od faktów; przekłamania fabularne wyszły filmowi na dobre; obraz wciąga dzięki udanie poprowadzonej relacji między bohaterami; pierwszorzędne aktorstwo i wpadająca w ucho muzyka pozwalają zapomnieć o słabo zrealizowanych komputerowych upadkach. Solidny obraz dla całej rodziny.
Źródła tekstu: pl.wikipedia.org, www.filmweb.pl

Katarzyna, klasa 1 LW

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz